Ostatnie dwanaście miesięcy dało mi tak zwany reset - rozmowa z Sylwią Gruchałą, florecistką, dwukrotną medalistką olimpijską, trenerką.
Estera Gabczenko: Spotykamy się na plaży w Jelitkowie. W swoim życiu mieszkałaś w różnych miejscach, między innymi w stolicy, a jednak jesteś tutaj. Trójmiasto to Twoje miejsce na Ziemi?
Sylwia Gruchała: Wróciłam do swoich korzeni po dłuższym okresie licznych podróży oraz stykania się z różnymi kulturami. W 2008 roku dostałam propozycję zamieszkania w samym centrum Rzymu. Kocham Włochy ze względu na piękną architekturę, słońce, warunki narciarskie, pyszne jedzenie i radość życia jaką mają Włosi. Ostatecznie jednak wybrałam swój kraj. Trzy lata spędziłam w Warszawie, po czym postanowiłam wrócić nad polskie morze.
W Gdyni się urodziłam, a przez większość życia mieszkałam w Gdańsku. Ale dopiero po poznaniu innych miejsc, mogłam docenić to miasto tak, jak na to zasługuje. Jak to zwykle bywa w trakcie podróży, dobrze poznajemy samych siebie. Tak też było ze mną. Morze, lasy oliwskie, w których zawsze ładuję akumulatory, plaża, na której bywam praktycznie codziennie - nie potrafię bez tego żyć.
Nie przeszkadzają Ci turyści?
Rzeczywiście zimą, gdy plaża jest niemal pusta, łatwiej o wyciszenie i relaks. Lubię ludzi, ale jest we mnie coś z samotnika. Potrzebuję dni, które spędzam sama ze sobą, a brak obecności innych ludzi absolutnie mi nie przeszkadza. Na dłuższą metę zgiełk i pędzący tryb życia mnie męczą. Ten czas tylko dla siebie daje mi przestrzeń na przemyślenie swoich słabości, podjęcia trudnych decyzji. I potem faktycznie dokonuję trafniejszych wyborów i jestem po prostu szczęśliwsza.
Mam wrażenie, że ludzie unikają konfrontacji z własnymi myślami czy pragnieniami. Gdy mają chwilę tylko dla siebie, włączają głośną muzykę albo film. Nie ma w tym przestrzeni do wsłuchania się w wewnętrzny głos. Oczywiście każdy jest inny- ja potrzebują wyciszenia po to, by zastanowić się, jak uporać się z jakimiś przeciwnościami. Staram się dociec, czego pragnę ja, nie zaś tego, co jest najrozsądniejsze czy dające zadowolenie innym.
W ubiegłym roku zakończyłaś definitywnie karierę sportową. Trudno było powiedzieć sobie: “koniec, wystarczy”?
Na pewno kobietom uprawiającym zawodowo sport łatwiej jest podjąć tę decyzję niż mężczyznom. Macierzyństwo diametralnie zmienia życie kobiety. Mężczyzna - przy wsparciu partnerki - może kontynuować tryb życia sprzed pojawienia się swojego dziecka na świecie. Dla kobiet nieprzespane noce i potrzeba poświęcenia pociesze całej uwagi i energii, nie pozwala na dostateczną regenerację, na przykład po wyczerpującym turnieju.
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, decyzja o sportowej emeryturze przyszła mi naturalnie. Byłam na takim etapie życia, że pragnęłam już mieć dziecko i wiedziałam, że po urodzeniu się córeczki nie chcę wracać do treningów. Po dwudziestu latach w sporcie mój apetyt na emocje i pokonywanie własnych słabości został w pełni zaspokojony. Podobnie jak zaspokojone zostały moje ambicje w tej dziedzinie. Gdybym nie miała rodziny, taka decyzja byłaby niewypowiedzianie trudniejsza. Najbliższe mi osoby zweryfikowały życiowe priorytet. Zaangażowanie i poświęcenie dla sportu przerzuciłam na rodzinę. Nie odczułam żadnej pustki czy uczucia straty.
A jednak po urodzeniu dziecka, podjęłaś próbę powrotu? Dlaczego?
Można powiedzieć, że zmusiło mnie do tego życie. Sport zawsze był dla mnie sposobem na wentylowanie negatywnych emocji, odskocznią od codziennych problemów. Na planszy szermierczej koncentrowałam się na “tu i teraz”. Od roku nie jestem zawodniczką i widzę różnicę w funkcjonowaniu swojego organizmu. Kiedy pobiegam, popływam czy pojeżdżę na rowerze, czuję się o wiele lepiej, dostaję nowej energii. A przy okazji, zyskuje na tym również moja sylwetka.
Wiem, że w Twoim życiu pojawiła się zmiana i nowe wyzwanie zawodowe.
Ostatnie dwanaście miesięcy dało mi tak zwany reset. Na tyle się zrelaksowałam, że poczułam potrzebę przekucia energii w nową misję. Zostałam trenerem młodej florecistki. Julia jest szesnastolatką, ale trenuje już od kilku lat. Zajmę się jej szkoleniem. Chciałabym przekazać Juli wszystko to, co wpoił mi Fechmistrz Tadeusz Pagiński oraz inni trenerzy, oraz to, czego nauczyłam się przez dwadzieścia pięć lat kariery florecistki. Mam nadzieję rozwijać się również z tej drugiej strony - wspierania zawodnika. Nie mogę się tego doczekać! W ogóle rola matki dała mi nową perspektywę i pokazało to, że dając coś z siebie innym, zyskuje się jeszcze więcej: satysfakcję i radość. Niedawno Julia wygrała swoje pierwsze zawody, więc wszystko przed nami. Teraz widzę, że szkoda by było, żeby cała przekazana mi przez wspaniałych fechmistrzów wiedza została u mnie. Cieszę się, że mogę ją przekazać dalej.
A co w roli trenera jest najważniejsze?
Nie każdy były sportowiec ma predyspozycje do uczenia sportu, stąd często zdarza się, że sportowcy na emeryturze znajdują kompletnie nową życiową pasję. Nie dla każdego championa sportu, który zawsze był centrum uwagi, łatwo jest stanąć obok jako trener innego zawodnika. Ważne jest nastawienie na potrzeby innej osoby, pewna empatia i umiejętność słuchania ze zrozumieniem.
Jesteś jednak dość nietypowym trenerem. Wyjaśnisz Czytelnikom tę różnicę?
Trener zazwyczaj zajmuje się grupą zawodników. Moja współpraca z Julią jest niestandardowa. Wspieram ją i tylko ją. Spotykamy się na treningu każdego dnia i przekazuję jej wiedzę techniczną, taktyczną, ale i wspieram od strony psychologicznej. Wiem, co przeżywa, walcząc na planszy szermierczej, bo sama to przechodziłam.
Można powiedzieć, że z Julką wybrałyśmy siebie nawzajem. Przychodziłam na zawody dla dzieci i zauważyłam potencjał i ambicję w tej młodej dziewczynie. Miałyśmy okres próbny, po którym obydwie stwierdziłyśmy, że chcemy ze sobą pracować. Nie wyobrażam sobie zajmowania się kilkoma sportowcami na raz. Mam córeczkę, która ma trzy i pół roku - potrzebuję czasu również dla niej.
Ciekawa jestem, czy Twoja córeczka była już na jakimś treningu? Będziesz próbowała przekazać jej pasję do floretu?
Julce pokazuję różne dyscypliny sportowe, ale nie mam ciśnienia, że to koniecznie musi być moja dyscyplina. Machanie floretem jej się bardzo spodobało. Tata Julki też trenował szermierkę, więc ma w genach szybkość i dynamikę. Ale jako mama pozwalam jej być sobą. Nie siłuję się z nią, żeby było tak, jak ja chcę. W końcu chodzi o to, by było jej dobrze samej z sobą. Wiadomo, że stawiam jej jakieś granice - ograniczam komputer czy słodycze - ale daję też dużo wolności.
Jeszcze do niedawna kobietom wmawiano, że powinna dawać z siebie sto procent w pracy, w domu i jeszcze mieć rozwijające hobby…
Uważam, że bycie bohaterką na siłę nie ma sensu. Życie polega na podejmowaniu wyborów. Nie da się pogodzić bardzo intensywnego życia zawodowego z życiem rodzinnym. Sport nauczył mnie życia według priorytetów. Pewne rzeczy były na górze listy spraw najważniejszych, inne już tylko ważne i tak dalej. W Polsce wymaga się od kobiet wielofunkcyjności, poświęcenia byle by wszystkich zadowolić. Ale bez dbania o siebie, znika satysfakcja z życia, męczymy się prostymi czynnościami, pojawia się zniechęcenie. W chwilach krytycznych musimy zrobić to, co dodaje nam energii. Nawet jeśli oznacza to rezygnację z “super ważnej” rzeczy na liście spraw do załatwienia na dzisiaj.
Jesteś piękną kobietą. Wiele razy podkreślałaś w wywiadach, że sport nie oznacza rezygnacji z bycia kobiecą. Podtrzymujesz tę opinię?
Jak najbardziej. Czas “babochłopów” napompowanych sterydami minął kilkadziesiąt lat temu. Widać to zwłaszcza na przykładzie tenisistek. Mają nieco inne, choć ustandaryzowane stroje, zawsze staranny manicure. Na bankietach wyglądają jak księżniczki. Nikt nie zmusza je, żeby na konferencjach prasowych siedziały w dresach. Te zmiany widać także w stylu życia kobiet, nie tylko sportsmenek. Modny jest ruch, zdrowa dieta, nawet niekoniecznie wyrzeźbiona sylwetka.
Taki jest Twój styl życia na co dzień?
Staram się, ale jestem też hedonistką. Nie rezygnuję z deseru, bo i po co? Lgnę też do ludzi, którzy robią to, co lubią, zarażają innych pasją i radością życia.
Z perspektywy czasu, jaką wartość wniósł do Twojego życia sport, poza oczywiście dbałością o swoją formę oraz adrenaliną towarzyszącą zawodom?
Sport - co paradoksalne - nauczył mnie przegrywania. Pomiędzy wielkimi momentami zwycięstw i medali olimpijskich, były przecież porażki. Sportowiec, który nie pogodzi się, że pewne rzeczy nie idą zgodnie z planem, nie przetrwa bezustannej konkurencji. Mi tę umiejętność przekazał między innymi Tadeusz Pagiński. Dzisiaj, siedząc na plaży i rozmawiając z Tobą, rozumiem, że życia nie da się wyreżyserować. Nawet z super przygotowaniem i chęciami, coś może pójść niezgodnie z planem. Trzeba się z tym pogodzić. Z przegraną w sporcie pomaga się pogodzić trener. W życiu osobistym są to bliskie, kochane osoby.
Dla wielu Polek Sylwia Gruchała to ideał kobiety - piękna, mądra, spełniona zawodowo…
Jeżeli czegoś bardzo się pragnie, to wytrwałość, konsekwencja i podążanie według ustalonego planu, są najważniejsze. Nawet jeśli coś nam nie wychodzi, to się nie poddawajmy. Za to zastanówmy się, co można być zrobić lepiej. Tak jak mówiłam wcześniej, nie będzie tak, że życie potoczy się dokładnie tak, jak sobie to wyśnimy. Ale zawsze można dążyć w obranym przez siebie kierunku.
Dbanie o zdrowie i urodę jest dla Ciebie istotne?
Jako sportowiec doświadczyłam wielu kontuzji, które teraz o sobie przypominają. Zmagam się ostatnio z bólami kolan i kręgosłupa. Szukałam więc rozwiązania, które pomogłoby mi wrócić do formy i poprawić sprawność. Natknęłam się na terapię leczenia za pomocą rezonansu magnetycznego. To metoda, która aktywuje regenerację tkanek i przeznaczona jest właśnie dla osób po urazach czy doświadczających bólów stawów. Ważne jest dla mnie, że odbywa się to bez interwencji chirurga i przy tym bezpiecznie – nie powodując skutków ubocznych. Dbam też o odpoczynek i mogę powiedzieć, że “nic nie robienie” świetnie mi wychodzi. A szczególnie uwielbiam masaż twarzy...
Dziękuję za rozmowę.
Podziękowania dla Aberracje.eu za uchwycenie w obiektywie naszego porannego spotkania z Sylwią Gruchałą na plaży.