Piękna, utalentowana i odważna! O swojej najnowszej płycie mówi "będzie odważnie i nierozważnie, poważnie, niepoważnie i słonecznie". W rozmowie ze mną Renata Irsa zdradziła znacznie więcej...

 

Estera Gabczenko: Spotykamy się na planie teledysku do utworu “Kilka róż”. Ciekawa jestem, jaki jest zamysł artystyczny tego, co wkrótce zobaczymy i usłyszymy?

Renata Irsa: Pisząc utwór „Kilka róż” nie wiedziałam jeszcze, że sięgnę po coś, co miało miejsce w 2008 roku, kiedy wzięłam udział w spektaklu trójmiejskiej grupy teatralnej Maybe Theatre Company. To był “Cabaret” w reżyserii Joanny Knitter. Grałam w nim postać Sally Bowles, dziewczyny będącej gwiazdą berlińskiego kabaretu Kit Kat, która nawiązuje romans z jednym z gości lokalu. Historia kończy się rozstaniem, ze złamanym sercem, bardziej chyba jego niż jej…

W “Kilku różach” opowiadam historię odrzucenia kobiety przez mężczyznę. Parę miesięcy temu wpadłam na pomysł, by obie historie powiązać w teledysku. Nad koncepcją scenariusza pracowałam razem ze Zbyszkiem Skupińskim z Aberracje.eu, który stanął za kamerą. Dzisiaj zdradzę, że w teledysku pojawią się fragmenty nagrań filmowych właśnie z przedstawienia “Cabaret”. Jestem ogromnie wdzięczna zarządowi Maybe Theatre Company za udzielenie zgody na wykorzystanie tych materiałów. I Spółdzielni (pub w Gdańsku – przyp. red.) za udostępnienie miejsca do nagrań, świetnie wpisującego się w klimat utworu. Dla mnie ten teledysk to sentymentalna podróż w przeszłość.

 

Piosenka “Kilka róż” - zapowiadająca Twoją najnowszą płytę „Nie z tej bajki” - utrzymana jest w klimacie 20-lecia międzywojennego. Kolejna piosenka: “Pohulanka” to już klimat stricte jazzowy. Czego możemy się spodziewać po tym albumie?

Różnorodności... Wspólnym mianownikiem wszystkich kompozycji będzie jazzowy skład i oczywiście mój śpiew, ale klimat utworów jest dość zróżnicowany. Będzie bossa nova, swing, tango, ale też r’n’b i kołysanka. Od strony treści będzie odważnie i nierozważnie, poważnie, niepoważnie i słonecznie. No i usłyszymy wspaniałych muzyków: Artura Jurka na fortepianie, na kontrabasie Jarosława Stokowskiego, Grzegorz Lewandowskiego na perkusji, Emila Miszka na trąbce, Pawła Zagańczyka na akordeonie, Tomasza Chyłę na skrzypcach, Marcina Janka na saksofonie, Marcina Wądołowskiego na gitarze oraz wokalistki z Teatru Muzycznego w Gdyni – Igę Grzywacką, Izę Pawletko i Sandrę Brucheiser. Gościnnie zagrał na płycie również Piotr Słopecki, mój pedagog-akompaniator z Akademii Muzycznej w Gdańsku.

Nie wszyscy melomani wiedzą, że swój koncert dyplomowy miałaś całkiem niedawno.

Faktycznie, to dość świeża sprawa, bo Akademię ukończyłam półtora roku temu. W trakcie studiów urodziłam dziecko, prowadziłam dom, miałam regularną pracę, a koncert dyplomowy był wisienką na tym wysokim torcie. Ostatecznie wszystko udało się pogodzić, choć końcówka przypominała armageddon. Ale było warto! Uczelnia otworzyła mnie muzycznie, miałam też okazję poznać świetnych muzyków instrumentalnych. Kiedy podjęłam decyzję o nagraniu kompozycji jeszcze z czasów studiów, wiedziałam już, kogo zaprosić do współpracy.

Najbliżsi wspierali Cię w pomyśle wydania płyty? Masz jakichś muzyków w rodzinie?

Tak, miałam duże wsparcie ze strony moich bliskich. Muzyków z wykształcenia w rodzinie nie mam, uważam jednak, że mój tata ma słuch absolutny. W dzieciństwie słuchałam - za jego pośrednictwem - kultowego Led Zeppelin, zespołów big beatowych i rockowych. Do dziś Deep Purple inspiruje mnie jak mało która formacja. Deep Purple i Barbara Streisand. Podziwiam ich za tę teatralność w utworach. W jazzie zakochałam się później, ale do tego stopnia, że chciałam się w nim rozwijać. Potrzebna mi była wiedza i technika. Poszłam na egzaminy i ku swemu zaskoczeniu i dumie - byłam druga na liście przyjętych.

 

Twoja debiutancka płyta będzie zatem pokazem Twoich umiejętności w gatunku jazzowym…

Chyba jak każda praca twórcza będzie podlegała ocenom... Choć przyznam szczerze, że nie tyle skupiam się na popisie wokalnym, co na treści. Prezentowanie warsztatu jazzowego następowało niejako przy okazji. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zrobiła sobie trochę pod górkę. Napisałam więc utwór, który biegnie przez trzy oktawy. Pewnie gdy będę go śpiewać na żywo, pojawi się obawa, czy podołam i czy jest na tyle dobrze, że tak sobie swobodnie skaczę po skrajnych dźwiękach. Jednak to słowo, tekst, jest dla mnie najważniejszy. Napisałam muzykę, teksty i to wyśpiewałam, oberwie mi się na trzech polach...

Na Twoją płytę czeka sam Wojciech Mann…

Mam nadzieję, że jeszcze czeka. Ale faktycznie tak deklarował. Miałam to szczęście, że demo albumu, które nagrałam w listopadzie i grudniu 2016 roku, redaktor Mann zaprezentował słuchaczom w radiowej Trójce. Przyspieszyłam działania dążące do nagrania i wydania płyty. Oczywiście, im bliżej premiery, tym moje nerwy bardziej napięte. Mam wrażenie, że wiele rzeczy należałoby poprawić, ale to ponoć przypadłość wszystkich autorów muzyki przed ukazaniem się ich albumu.

Jesteś mamą, pracujesz na pełen etat i jeszcze wydajesz płytę jazzową. Jak Ty to robisz?

Wiele osób się mnie o to pyta i tak naprawdę, nie wiem, co im odpowiedzieć. W codziennej logistyce dużym wsparciem jest dla mnie mąż i teściowie. Rodzice mieszkają dość daleko, więc jest to trudniejsze, ale też mogę na nich liczyć. W muzyce napędza mnie chyba wewnętrzna energia, a umysł nie odpoczywa nigdy. Nie miewam „pustych przebiegów”, każdą chwilę zagospodarowuję. Niektóre utwory, jak „Pohulankę”, napisałam stojąc w korku między Gdańskiem a Gdynią… Na co dzień żyję tak, jak wiele kobiet, które starają się pogodzić pracę zawodową z obowiązkami domowymi, zabawą z dziećmi. Jak mają ten luksus, że mogą mieć hobby, to jeszcze z godzinami spędzonymi na rozwijaniu swojej pasji. Ale matematyka doby jest brutalna, niekiedy bywam bardzo zmęczona.

Bardzo istotną rolę odgrywa Twój wizerunek artystyczny. Jak dbasz o urodę na scenie i poza nią?

Moją świętą Trójcą w temacie dbania o urodę są sen, odżywianie i dobre kosmetyki. Ostatnio jestem zwolenniczką kosmetyków naturalnych, hydrolatów i olejków. Mam wsparcie w siostrze, dla której kosmetyka jest chyba porównywalną pasją, jaką dla mnie jest muzyka. Żeby się więcej o tej kosmetyce dowiedzieć ukończyła szkołę kosmetyczną. Nigdy nie rozumiałam, jak można zaczytywać się w czasopismach i książkach traktujących o kremach, a ona je pochłaniała, chyba każdą jedną pozycję, jaka się pojawiała na polskim rynku. Ale jak patrzę, w jak świetnej kondycji jest dziś jej cera, skóra, to się przekonuję, że jednak warto inwestować w urodę. Nie wiem, czy kiedykolwiek sięgnę po książkę o kremach, ale siostry słucham jak wyroczni. Warto zaufać profesjonalistom, takim rozsądnym, oczytanym i z doświadczeniem. Czasu na wizyty w salonie nie mam wiele, ale w miarę możliwości poddaję się zabiegom oczyszczającym na twarz, ze złuszczaniem naskórka i ampułkami z serum. Uwielbiam masaż twarzy i maseczki algowe. Za każdym razem też, gdy nakładam krem na twarz, masuję ją. Z czułością.